W stuletnią historię Zgromadzenia Świętego Michała Archanioła (1921-2021) wpisuje się niemal pięćdziesięcioletni pobyt michalitów w Ameryce Łacińskiej, którą św. Jan Paweł II nazywał zwykle Kontynentem Nadziei. Michalici przybyli do Paragwaju w 1976 r. Organizowali tam duszpasterstwo przy kościołach parafialnych i na stacjach misyjnych. Wznosili świątynie i kaplice. Nadto zakupili teren i przystąpili do budowy domu zakonnego (1977). Wkrótce otwarli nowicjat w Natalicio Talavera (1981) oraz Wyższe Seminarium Duchowne w Ñemby (1987). Równocześnie, w celu formacji młodzieży zakonnej, zaczęli przygotowywać materiały z duchowości ojca założyciela bł. ks. Bronisława Markiewicza oraz z historii i charyzmatu Zgromadzenia. W krótkim czasie ich działalność misyjno-duszpasterska została rozszerzona na Argentynę (1986).
Wyższe Seminarium Duchowne michalitów na Kontynencie Nadziei znajduje się w centrum paragwajskiego miasta Ñemby. Gmach seminaryjny już na pierwszy rzut oka wygląda inaczej niż wiele innych budynków przeznaczonych do zamieszkania, choćby ze względu na jego wielkość. To duchowa kuźnia umysłów i serc. To kolebka przyszłych głosicieli Słowa Bożego. Znajduje się tu boisko sportowe ze sztuczną trawą, ogród warzywny i obfitość zieleni – dzieło Bożych rąk i ludzkiego wysiłku, które o każdej porze dnia i nocy budzi zachwyt. Całość mocno przemawia do każdego przybywającego tutaj. Ale tę nadzwyczajną aurę panującą w tym miejscu najmocniej odczuwa się o poranku.
Poranny koncert natury
Wczesny śpiew koguta, który dociera aż do mieszkań, zwiastuje nadejście wschodu słońca. Jego kukuryku budzi nawet kleryków, którym rano zawsze chce się spać. Do tego porannego „budzika” dołączają się ćwierkające wróble, kolibry – najmniejsze ptaki świata, figlarze bentewi i drozdy, które śpiewają i urzekają swym porannym świergotaniem. Gdy zasycha im w gardle, to obfita rosa, perląca się na trawie, gasi ich pragnienie.
Kwiaty budzą się o tej samej porze, by posłuchać ptasich śpiewów. Również cytrusy, drzewa lapacho, tuje i cynamony reagują i wyrażają podziw i uznanie dla tej wspaniałej chwili, kołysząc się łagodnie i uroczyście. A długie i obfite szypułki zwisające z „cudownego drzewa” moringa sprawiają wrażenie, jakby ono płakało z radości. Palmy falują swoimi liśćmi pływającymi w powietrzu jak chorągwie, poruszane lekkim powiewem wiatru. Przyłączają się do nich mirty i jaśminy, których miły zapach rozchodzi się po podwórzu i unosi ku niebu niczym wonny dym kadzidła. W tym samym czasie krotony – kwiaty bez kwiatów – wstają ze snu i ukazują czarujące piękno barw i kształtów.
Pewnego poranka 2018 roku postanowiłem uczestniczyć w tym koncercie, toteż wyszedłem z domu i usiadłem na ławce przed budynkiem seminaryjnym. Było jeszcze mroczno, lecz nocne ciemności szybko zaczęły znikać, z chwilą kiedy słońce wyjrzało spoza pobliskich domów. Również domowy pies podniósł się, otworzywszy pysk, ziewnął i usiadł u moich stóp, w dowód prawdziwej przyjaźni i wierności.
Duchowa walka
Ten koncert natury przywołał mi na pamięć najpiękniejsze chwile z mego życia: dom rodzinny, pierwszą komunię świętą, święcenia kapłańskie, a także przybycie do Paragwaju, mówiąc ściślej – do Ñemby. Te wspomnienia pojawiły się tak mocno, że miałem wrażenie, jakby to wydarzyło się dopiero wczoraj.
Otóż pewnej niedzieli, przed południem, ksiądz Marian przywiózł mnie z lotniska na plebanię i zaprowadził do bardzo malutkiego pokoiku. Miał on najwyżej trzy metry na trzy, z wnęką w ścianie zamykaną deskami w formie okiennicy. Rzucało się w oczy, że pokoik nie widział się z malarzem od lat. Znajdowało się tam łóżko, malutka szafka, miniaturowy stolik i krzywe krzesło. Wszystko to wywarło na mnie przygnębiające wrażenie. Poczułem się dziwnie, jakby sparaliżowany. Usiadłem na łóżku, a obfity pot spływał mi po całym ciele. Moja bielizna była już tak mokra, jakbym ją wyjął z wody.
Niespodziewanie pojawiły mi się czarne myśli. Jakiś wewnętrzny głos szydził ze mnie i pytał: „Po co tu przyjechałeś? Lepiej będzie, jak wrócisz tam, skąd przybyłeś!” Zmęczony fizycznie całonocną podróżą, udręczony duchowo, położyłem się na łóżku, a ono dosłownie parzyło. Poczułem, jakby mnie ktoś wrzucił na rozpalony ruszt. Temperatura sięgała 40ᵒ C. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak rozczarowany. Na szczęście, ten dołek duchowy trwał krótko, niecałą godzinę. Pojawiło się z kolei coś, co mnie wewnętrznie ukoiło. Było to wspomnienie naszego ojca założyciela, błogosławionego księdza Bronisława Markiewicza. Pomyślałem, przecież, gdy on przybył przed laty do Miejsca Piastowego, to wcale nie zastał tam lepszych warunków.
Pierwszy ślad
Gdy tak wspominałem, usłyszałem śpiew. To klerycy śpiewali Ave stella matutina („Zawitaj ranna Jutrzenko”). Wstałem z ławki, koncert ptasio-roślinny trwał nadal, a ja udałem się do kaplicy na rozmyślanie. Po śniadaniu, wśród książek i albumów znalazłem gruby zeszyt. Tam, pomiędzy listami od moich znajomych z pierwszych lat kapłaństwa, znalazłem bilety lotnicze VARIG-i, Lufthansy, TAM-u, Alitalii, Aerolineas Argentinas. Były tam także bilety autobusowe z przejazdów pomiędzy Argentyną i Paragwajem. Ale ja szukałem śladu mego przybycia na Kontynent Nadziei, to znaczy biletu na samolot z Madrytu do Asunción. Na odnalezionym bilecie Paragwajskich Linii Lotniczych, figurowała data: 18 lutego 1984 roku, lot 805. Był to mój pierwszy misyjny ślad pod Krzyżem Południa.