Ks. Mieczysława Gładysza odwiedzam w trakcie dyżuru w Kancelarii Parafialnej. W 50 roku jaki mija od jego święceń, ks. Mieczysław nadal jest pełen sił do codziennej posługi i pracy. Z przyjemnością i wielką pasją opowiada też o jednym z bardziej niezwykłych wyzwań swojego kapłaństwa – wieloletnim kierowaniu historycznym już pismem „Powściągliwość i Praca”.
Zacznijmy od początku… Obejmował ksiądz pismo w niezwykle trudnym okresie. W Polsce, wówczas jeszcze „ludowej”, funkcjonowała cenzura, rządzili otwarcie wrodzy wobec Kościoła komuniści…
Tak, po raz pierwszy objąłem pismo tuż po zniesieniu w Polsce stanu wojennego, w końcu 1983 r. Po roku przekazałem je ks. Janowi Chrapkowi, który był już wcześniej przygotowywany do objęcia funkcji Redaktora Naczelnego „Powściągliwości i Pracy”. No ale po dwóch latach ks. Chrapek został wybrany naszym generałem i pismo wróciło do mnie. I tak już je prowadziłem do 1999 r.
No ale jak się w ogóle udało reaktywować „Powściągliwość…” w tak trudnym czasie?
To była droga przez mękę. Udało się jedynie dzięki wewnątrzpartyjnemu konfliktowi wśród czynników decyzyjnych. Można powiedzieć, że jeden z urzędników zgodził się na druk trochę na złość drugiemu. Oczywiście mieliśmy też wtedy wsparcie Kościoła w Komisji Mieszanej [Komisja Wspólna Przedstawicieli Rządu PRL i Konferencji Episkopatu Polski – przyp. red.].
Zielone światło dla powstania pisma wcale nie oznaczało jednak, że będzie ono mogło normalnie funkcjonować. Trzeba było uzyskać oddzielne ministerialne pozwolenie na przydział papieru, oddzielne na kolportaż, wszystko trzeba było załatwiać na szczeblu ministerialnym. Transport papieru, skład – to z kolei musieliśmy sobie zorganizować sobie sami. Tu warto nadmienić, że ponieważ otrzymaliśmy pozwolenie na wydawanie „Powściągliwość…” we wrześniu, przydział papieru dostaliśmy jedynie na 4 miesiące, do końca roku. I co roku trzeba było potem toczyć wojnę o jego zwiększenie na cały rok albo organizować ten papier innymi sposobami. Pomagała nam tu np. paryska „Kultura”. I tak aż do roku 1989.
A co z cenzurą?
Do historii przeszły już chyba niesławne kwadratowe nawiasy. Istniały słowa, których nie można było używać w ogóle, były zakazane. Choćby „Katyń”, „Solidarność” czy „Ojciec Święty”. Bywało też tak, że po prostu zdejmowane całe artykuły.
Wiąże się z tym zresztą dość ciekawa historia. Nasze pismo przyznawało co roku symboliczną nagrodę – medalion „Bóg zapłać”, za bezinteresowną działalność społeczną, kulturalną, patriotyczną – taką działalność, która wpisywała się w duchowość naszego założyciela, ks. Markiewicza. No i w jednym roku tak się złożyło, że wszyscy laureaci byli nieprawomyślni dla władz. Cenzura zdjęła więc wszystkie teksty o poszczególnych zwycięzcach. No to my puściliśmy na miasto wydanie robocze, gdzie na rozkładówce był jedynie nagłówek „Bóg zapłać!”, a pod nim ogromny kwadratowy nawias. Oczywiście dotarło to szybko do władz. I artykuły poszły! [śmiech]
Warto też zaznaczyć, że w cenzurze funkcjonowała zasada opóźniania – mieli oni prawo trzymać teksty do 2 miesięcy. Więc mieliśmy ich zawsze zapas na przyszłość – musieliśmy mieć zamienniki, na wypadek gdyby jakiś artykuł został odrzucony w całości. Poza cenzurą wobec konkretnych tekstów zdarzało się też, że na przemiał szedł cały, wydrukowany już numer.
I jakie bywały uzasadnienia cenzury?
Najczęściej oznajmiano nam, że dany tekst jest niezgodny z prawem prasowym obowiązującym w PRL. Czasem pisano też, że pismo jest niewychowawcze dla młodzieży, może przynieść szkody dydaktyczne, nie trzyma się prawdy historycznej, szkodzi racji stanu, no a czasem samo nazwisko autora wykluczało zgodę na druk. Bywało też, że zdejmowano teksty nie podając żadnego uzasadnienia.
A poza cenzurą? Były jakieś inne represje?
Wielką wojnę z nami toczył Pan Jerzy Urban. Kpił z nas, czynił różne oszczercze zarzuty. Niejednokrotnie też byliśmy po prostu karani za naszą nieprawomyślność. Cofano nam na przykład przydziały papieru. Raz dostałem nawet zakaz druku na terenie Warszawy; drukowałem przez półtora roku w Katowicach i potem jeszcze przez jakieś czas w Niepokalanowie, u Franciszkanów. W stolicy żadna drukarnia nie mogła mnie przyjąć.
Zdarzyło się też kiedyś, że przeprowadziliśmy wywiad z przebywającym na wygnaniu w Rzymie grekokatolickim kardynałem Lubaczewskim. Zaniosłem go do cenzury no i się zaczęło… Od razu były telefony do mnie, do naszego generała, że nie ma czegoś takiego jak Kościół Grekokatolicki, że to jest dywersja i w ramach kary rozkazano mi pozbycie się niektórych, niewygodnych autorów. Interweniowano nawet w Rzymie i u nas w Episkopacie. Z pomocą generała udało się to jakoś załagodzić, ale artykuł niestety nie poszedł.
Widzi Pan, tamten system miał swoje macki wszędzie. Musiałem mieć na uwadze swoich autorów, pracowników, którzy swoją pracą się mu narażali. Bez wątpienia to co robiliśmy wymagało pewnej odwagi.
No właśnie, autorzy… Skąd w szeregach pisma tak wiele znaczących nazwisk, tak wielu czołowych opozycjonistów? „Powściągliwość i Praca” stała się w swoim czasie głównym medium w kraju, które dawało odpór komunistom…
Ogromną rolę odegrał w tym późniejszy biskup, ks. Jan Chrapek. Choć był on Naczelnym dość krótko, udało mu się zgromadzić wokół siebie wielu wartościowych ludzi. Masa osób przyjeżdżała do niego sama, aby po prostu porozmawiać, wymienić poglądy. Miał on bowiem w sobie coś co urzekało ludzi, był niezwykle ciepły, otwarty, sympatyczny. I w ten sposób udało mu się stworzyć swego rodzaju ośrodek, nieformalną instytucję.
Dzięki Chrapkowi staliśmy się więc, mówiłem to zresztą kiedyś w jednym z wywiadów, staliśmy się oficjalną tubą tych nieformalnych, podziemnych struktur solidarnościowych. Dla rozbitej po stanie wojennym „Solidarności” pojawienie się „Powściągliwości i Pracy” było objawieniem. Dzięki niej ludzie opozycji zyskali na powrót możliwość udzielania się, pisania; wszystkie oficjalne pisma były w tym czasie dla nich zamknięte, zostali oni napiętnowani. Dla ludzi „Solidarności”, publicystów drugiego obiegu „Powściągliwość i Praca” była ratunkiem.
Korzyści były chyba obustronne…
Owszem, dla nas też to była nie lada gratka – od razu poszło w świat jak znane nazwiska dla nas piszą. Cieszyliśmy się, że Ci ludzie do nas przychodzą też dlatego, że my sami, jako michalici, nie mieliśmy wówczas doświadczenia w działalności wydawniczej. A tymczasem po nawiązaniu współpracy z „Solidarnością” od razu niemal powstało Towarzystwo Przyjaciół „Powściągliwości i Pracy”, które liczyło prawie 2 tys. członków. W dużych miastach kraju powstały specjalne agendy „Solidarności”, które zajmowały kolportażem pisma. Mieliśmy pozwolenie na drukowanie 30 tys. nakładu – drukowaliśmy po cichu 80-100 tys. i wszystko schodziło jak świeże bułeczki. Z drugiej strony „Solidarność” korzystała z naszego wydawnictwa. Pomagaliśmy tam wielu znanym osobistościom podziemia.
Czy to nie utrudniało pracy? Takie nagromadzenie silnych osobowości o różnych nierzadko poglądach…
Cóż, bywały gorące dyskusje. Pamiętam jak jeszcze mieliśmy lokal redakcyjny na Skwerze Wyszyńskiego [przy tej warszawskiej ulicy mieści się obecnie siedziba m.in. Konferencji Episkopatu Polski i Katolickiej Agencji Informacyjnej]. Obok na Żytniej zbierała się na naradach „Solidarność”. I Ci Solidarnościowcy przychodzili do mnie potem „na kawkę”, przynosili ciasto, herbatę. Przewijało się codziennie po kilkadziesiąt osób, z ręki do ręki krążyły książki z drugiego obiegu… Tu dopiero dochodziło do prawdziwej burzy mózgów… Z tym że, wie Pan, to nie było tak, że to były kłótnie, konflikty. To się wszystko raczej dopełniało, uzupełniało, powstawała niezwykła twórcza atmosfera. I tak rodziły się często kolejne artykuły, co było dobre, bo gdy cenzura cofała mi 10 tekstów, ja już miałem 20 następnych. Oczywiście z niektórymi nasze drogi później się rozeszły, by wspomnieć Jacka Żakowskiego [obecnie „Polityka” – przyp. red.] czy Pawła Smoleńskiego [obecnie „Gazeta Wyborcza” – przyp. red.].
No właśnie, nie wszyscy chyba czuli się związani z duchowością chrześcijańską…
Wie Pan, na początku, te wszystkie strajki, w stoczniach czy gdziekolwiek indziej, odbywały się „pod sztandarem” krzyża. Wszyscy chodzili na spotkania do kościoła, nikt nie pytał o wyznanie. Choć nie wszyscy byli nawet ochrzczeni to prawie wszyscy śpiewali: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”, prawie wszyscy nosili Matkę Bożą w klapie. Taka była na początku „Solidarność”.
Powstanie „Solidarności” można zresztą uznać za owoc pielgrzymki Jana Pawła II do Polski…
Sama jej nazwa jest przecież wzięta z papieskiego nauczania… Papież przez Polaków, nawet przez ateistów, postrzegany był jako swoisty bicz na tę czerwoną plagę. Ważną rolę odgrywał też kard. Stefan Wyszyński, który w najtrudniejszych czasach potrafił walczyć o człowieka. I to zbliżało ludzi do Kościoła, nawet tych niewierzących.
W tym sensie można powiedzieć, że Kościół stworzył dla istnienia „Solidarności” podbudowę duchową, stał się przestrzenią w której człowiek był postrzegany i traktowany jako człowiek. I sama „Powściągliwość…” dawała ludziom taką możliwość – uzewnętrznienia, spełnienia, wyrażenia siebie. Nawet gdy wszystko trzeba było ubierać w odpowiednie słowa, aby ominąć cenzurę. I ludzie byli szczęśliwi mogąc z tego skorzystać, nawet przy symbolicznych wynagrodzeniach. My też mieliśmy ogromną satysfakcję, bo staliśmy się pomostem ze światem, który sam nie może wyartykułować swoich racji.
Zyskało na tym chyba całe społeczeństwo, nie tylko działacze opozycji?
Bez wątpienia. Staliśmy się oficjalnym, ważnym głosem uciemiężonych, którzy sami nie mogli przemówić. Weźmy choćby kolumnę znanego prawnika, Pana Lecha Falandysza. Każdy jego artykuł był taką zawoalowaną poradą, jak radzić sobie z tym koślawym prawem PRL, jak się przy jego pomocy bronić.
Wokół „Powściągliwości i Pracy” powstała również swoista agencja pracy. Ludzie z całej Polski wymieniali się za naszym pośrednictwem informacjami o dostępnych posadach.
Kolejny przykład – publikowaliśmy wiadomości z pierwszej ręki o literaturze rosyjskiej, ale tej emigracyjnej, drugoobiegowej. Wiele informacji o niej podawaliśmy jako pierwsi, dzięki nam czytelnicy dowiadywali się o niektórych rzeczach po raz pierwszy. Promowaliśmy też wielu młodych poetów z Polski – kilku z nich rozwinęło później swoje skrzydła, ale to my pomogliśmy im na starcie. Taki na przykład o. Wacław Oszajca czy ks. Jan Sochoń.
A czy zbliżyło to w jakiś sposób ludzi i samą „Solidarność”, do duchowości michalickiej?
Ja sam bardzo zbliżyłem się do duchowości Markiewicza, musiałem studiować jego pisma dużo częściej i bardziej dogłębnie, by móc ich treść i istotę przekazywać innym. Ale też na przykład Pan profesor Ireneusz Krzemiński, dzisiaj postrzegany raczej jako liberał, w czasie gdy był naszym współpracownikiem zachwycał się zapiskami bł. Bronisława Markiewicza czy dziennikiem s. Faustyny. Pisał o nich takie teksty, których żaden ksiądz by się nie powstydził.
Idźmy dalej - Towarzystwo Przyjaciół „PiP” działało pod wezwaniem św. Michała Archanioła, podobnie fundacja, która wspierała naszą działalność wydawniczą. Ernest Bryll pisał piękne wiersze poświęcone Anielskiemu Wodzowi. I wszystko to były oddolne inicjatywy. Ludzie z „Solidarności” przypominali mi często, że michalici, przez swego patrona, zobowiązani są do szczególnej walki z diabłem.
I w ten sposób łączył ksiądz dwa michalickie charyzmaty. Walkę ze złym duchem i działalność wydawniczą…
Powiedziałbym nawet, że „Powściągliwość…” z tej duchowości Markiewicza, duchowości michalickiej, wzięła jeszcze więcej. Obrała sobie za cel, jak niegdyś błogosławiony ks. Bronisław, przygotowanie ludzi do służby Polsce, służby Narodowi. By wychować ich na odpowiedzialnych, pracowitych, oszczędnych. Aby tak jak Markiewicz umieli „być dla…”.
Bardzo dużo uwagi nasze pismo poświęcało nauce społecznej Kościoła i samego bł. Bronisława. Markiewicza można tu bowiem ustawić w jednym rzędzie z tak wybitnymi postaciami jak Leon XIII czy bp von Ketteler. A platformą jego społecznego nauczania była pierwsza „Powściągliwość i Praca”. I ta nauka społeczna, ten świat pracy – to był dokładnie świat „Solidarności” i jednocześnie świat reaktywowanej „Powściągliwości i Pracy”; wielu autorów czuło się realnie spadkobiercami Markiewicza. I tak wszystko się w tym miejscu na powrót połączyło. To był piękny mariaż, dzisiaj nie dałoby się go powtórzyć…
Właśnie, przyszły przemiany roku 89’ i co? Ten piękny mariaż odszedł w niepamięć…
Jak to powiedział Jacek Żakowski: „Płynęliśmy razem w łodzi podwodnej, łódź dopłynęła do brzegu, my wysiadamy”. No i wysiedli…
Ale dlaczego?!
Przyszło to co nazywam za papieżem „przekleństwem wolności”. Wolności, czyli tak naprawdę swawoli. Każdy zaczął wtedy dbać o siebie. Modliliśmy się do wolności, a ona, gdy przyszła, stała się naszą klęską, bo zamieniliśmy ją w swawolę, nadużyliśmy jej. Wielu chciało budować dalej, ale już każdy po swojemu. Zamiary pewnie były niezłe, ale każdy zaczął stawiać własne „ja” w centrum wszystkiego. Zanikła w nas solidarność, zdolność do zgody, kompromisu dla dobra wspólnego; zapomnieliśmy o tym markiewiczowskim „być dla”. Nawet „Solidarność” zapomniała o tym swoim pierwotnym powołaniu – budowie społeczeństwa. Nie partii – społeczeństwa. Partia to zawsze „part” – część. A tu chodzi o wspólnotę całego Narodu, tak jak szło o nią Markiewiczowi.
Widzi ksiądz w ogóle jakąś nadzieję na powrót do tych wartości? Bo patrząc na to co się dzieje, czasem trudno być optymistą…
Pan Bóg na wszystko ma swoje sposoby, dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Gdyby na rok przed wznowieniem wydawania „Powściągliwości i Pracy”, w środku stanu wojennego, ktoś powiedział mi, że to się stanie, nie uwierzyłbym. Podobnie w przeddzień porozumień w Stoczni Gdańskiej, nigdy bym nie uwierzył do czego może to wszystko doprowadzić. Wtedy modliłem się tylko, żeby tych robotników nie zmasakrowano. Tak więc Pan Bóg jeśli zechce na wszystko swoje sposoby znajdzie. O ile sobie zasłużymy…
Póki co mamy okładki tygodników epatujących całującymi się księżmi albo politykami udzielającymi sobie nawzajem Komunii. Czy widzi ksiądz w tej agresywnej antykościelnej retoryce jakieś nawiązanie do lat komunizmu?
To głębsza sprawa. Diabeł od zawsze miał swoich apostołów i ambasadorów. I oni też muszą wywiązywać się ze swojej roli, oni też będą rozliczeni przez Lucyfera. To absolutnie nic nowego w dziejach Kościoła.
Aż tak ten Kościół przeszkadza?
W końcu to jedyna siła, która może oprzeć się diabłu… A on wymyśla cały czas nowe sposoby, miesza wolność ze swawolą, nazywa moralność zbędnym ograniczeniem. Diabeł to bardzo inteligentna bestia, dyskusji z nim to i papież nie wygra… Dlatego z nim nie ma co dyskutować. Kościół musi stać twardo przy swoim; w kwestiach etyki, moralności, musi bezwzględnie głosić swoją prawdę, musi dawać świadectwo nie idąc na ustępstwa. To Pan Jezus mówił, że prawda nas wyzwoli. I to tyczy się przecież nie tylko działalności wydawniczej, która jest tylko środkiem służby Panu, środkiem ewangelizacji.
Ale czy ta prawda może być jeszcze dla ludzi bardziej atrakcyjna niż te wszystkie sensacje, skandaliki, którymi się z Kościołem walczy?
Zło zawsze było bardziej kolorowe. My nie możemy wabić ludzi na błysk, na krzyk, na jakieś czary-mary, bo wtedy używalibyśmy tego samego kodu co szatan. My musimy robić swoje, głosić prawdę ewangeliczną i spokojnie, odpowiedzialnie, ale też stanowczo reagować na zło. Toczyć tę wojnę duchową, tak jak toczył ją św. Michał. I liczę tu po cichu na jego pomoc, proszę spojrzeć ile jest już na Gargano wotów dziękczynnych za jego cudowne interwencje.
To dobry patron dla takiej misji wydawniczo-ewangelizacyjnej?
Potwierdził to nawet Jan Paweł II. Gdy na 10-lecie Radia Maryja o. Tadeusz Rydzyk pojechał z ogromną pielgrzymką do Rzymu, Ojciec Święty wręczył mu figurkę Świętego Michała. Ten Święty Michał stoi u ojca w gabinecie po dziś dzień i o. Rydzyk codziennie odmawia ze współpracownikami modlitwę do Niego.
A ksiądz też czuł nad sobą specjalną, niebiańską opiekę?
Tak. Wielokrotnie w całej swojej kapłańskiej pracy, czy to wychowawczej, czy redakcyjnej czy każdej innej, wielokrotnie dziękowałem Bogu za to, że zadał mi to, co mi zadał. I nigdy, przez te 50 lat, nie zdarzyło się abym żałował.
z ks. Mieczysławem Gładyszem CSMA rozmawiał Karol Wojteczek